W latach 1981-1987 mieszkałam w Zarii, w północnej Nigerii. Ten blog to próba utrwalenia tamtych niezwykłych lat, przeżyć, piękna Afryki, świata z innej epoki, ważnego fragmentu mojej przeszłości. Blog powstał wiele lat po moim powrocie do kraju, zdjęcia pomagały przywrócić wspomnienia, ale jest ich za mało, w dodatku większość zdjęć przepadła. Blog jest zamknięty, ale komentarze i pytania są mile widziane.

5 grudnia 2013

Wreszcie o ogrodzie


No to będzie o ogrodach...
A właściwie jednym, przydomowym na końcu campusu, przy drodze z Tirami, moimi ulubionymi samochodami.


To jest narożnik naszego ogrodu, ogrodu w jego bardzo początkowej fazie. Droga na wprost prowadzi do drugiej części campusu, ta w lewo i prawo, to trasa północ- południe, jedna z ważniejszych szos transportowych. Fajne sąsiedztwo, biorąc pod uwagę dzieci. Na szczęście Miro nigdy nie próbował zbliżać się zbytnio do tej drogi. Dla nas pewnym hazardem było przejechanie na wprost, do znajomych po drugiej stronie szosy. A akurat tam mieszkali bardzo fajni ludzie. Za każdym razem trzeba było zdążyć przed Tirem.

I jeszcze dygresja - napisałam uporządkować zdjęcia i pamięć. To pierwsze nie stanowi problemu, natomiast z pamięcią w sprawie ogrodu jest jakoś nie tak. Pamiętam doskonale mnóstwo innych szczegółów, ale jakoś dziwnie mało z tego co i jak było w tym naszym gardenie.
Myślę, że jednak problemy dnia codziennego wypierały z mojej świadomości drobne fakty, takie jak sadzenie roślinek, czy ogólne zabiegi ogrodowe.

A zatem co pamiętam.

Pamiętam, że od początku poza wyczyszczeniem ogrodu, dość sporego terenu z czterech stron domu, staraliśmy się wyhodować rodzaj żywopłotu wzdłuż jego granic, ale jakie to były krzewy nie wiem. Na pewno rosły tam eukaliptusy, bo to taki nigeryjski klon. Jest wszędzie. Rosło wiele drzew i krzewów, które pięknie kwitły:
 


Oczywiście kwitły w porze deszczowej. Od maja do października, chociaż to, kiedy padał pierwszy i ostatni deszcz nie było takie oczywiste. Za to pierwszy deszcz oznaczał niesamowite zjawisko - budzenie się roślin do życia w tempie, które widziało się gołym okiem. Liście zieleniały i rosły błyskawicznie, ogród gęstniał z dnia na dzień, a kwiaty pojawiały się z godziny na godzinę.



Do tego ponieważ od frontu domu, z powodów bezpieczeństwa, był betonowy chodnik wzdłuż domu i żwirowy podjazd otoczony kamieniami jedynym rozwiązaniem było ustawienie tam rzędu donic, czyli potów.
    

Poty te, miejscowy wyrób, kupowało się za bezcen na markecie. Gorzej było z ziemią. Kwiaty w laterycie? Nie za bardzo by rosły. Na szczęście okazało się, że w rolniczej części campusu jest doświadczalna farma zwierząt hodowlanych, krówki koniki, świnki - jeździliśmy tam często z dzieciakami, bo było tam zielono, oglądaliśmy te ich długorogie krowy, a przy okazji kopaliśmy ziemię do kwiatów. Sadzonki pochodziły ze wszystkich potów znajomych na campusie.
Oto południowa ściana domu, gdzie rosła bouganvilla, ale rzadko i marnie kwitła. Dawała za to cień na oknach obu sypialni usytuowanych z tej strony domu.


Wyrósł nam też całkiem spory kaktusik, a my czekaliśmy na jego kwiaty.

Ogólny widoczek od strony zachodniej. Jak widać nawet jest nieco trawy. Koszona przez Musę przy pomocy... maczety!



Tak, maczeta  to nigeryjskie narzędzie wielu zastosowań. Bardzo niebezpieczne, bo łatwe w użyciu - maczety są tak wyważone, że bez wielkiego wysiłku, przy lekkim uderzeniu przecinają nawet grube gałęzie. Gorzej jak służą do obcinania kończyn, czy głów, a w złych latach Biafry były do tego dość powszechnie stosowane. Gorzej, że nadal narzędzie zdobywa świat i dotarło do Polski, gdzie współczesne rozboje dokonywane są z maczetami w dłoniach.

Jedno z większych naszych drzew

 
I krzaczek na ugorze.



Wspominałam o glinianych domkach w ogrodach. Widać je było na zdjęciach z zakończenia roku szkolnego w jednym z campusowych ogrodów. U nas tez był.


Papaja tu zwana ‘popo’ – paw paw.

Posadzona przez naszych poprzedników, musiała być żeńskiej odmiany, bo zaczęła dawać coraz więcej owoców. Tylko trzeba je lubić, żeby jeść. Ani popo, ani mango to nie jest owoc, który mogę jeść. Drzewko papai rosło sobie w sam raz przy drzwiach kuchennych, ocieniając też taras przy wschodniej ścianie budynku.
Bananowce

rosły same, ale to nie były takie banany, jak te kupowane obecnie w Polsce. Po pierwsze były znacznie mniejsze, za to miały mniej mączysty smak, były bardziej kwaskowate i w sumie dało się je jeść. 

Niestety nie rosły u nas plantany (planteins), czyli zielone banany warzywne. Niejadalne na surowo, usmażone są po prostu przepyszne. Cała nasza rodzinka je uwielbiała, to jest też taki żelazny składnik pożywienia miejscowej ludności. Można je teraz kupić u nas w sklepach z afrykańską żywnością. Warto spróbować  jednego z przepisów z sieci. Jest ich mnóstwo. My je po prostu smażyliśmy na niewielkiej ilości masła.

Ananasy


Jedyny problem, że nie można ich było jeść bez namoczenia w miltonie. W tych miejscach gdzie liście wrastają głębiej mogły być pierwotniaki ameby. Potem i tak obcinaliśmy każdy ciemny punkt, a do tego te afrykańskie ananasy były suche i włókniste.

I jeszcze trochę naszej nigeryjskiej zieleni


       



A na koniec ogrodowego opisu nasz mały zwierzaczek

          
Jakie jeszcze drobne organizmy żywe pojawiały się w okolicy? 

Karaluchy! Wielkie jak nasze chrabąszcze, ale nie widziałam ich niemal wcale. Codzienne stosowanie Miltona i jego zapach, chyba skutecznie je odstraszał.
Jaszczurki natomiast, z natury płoche i zwinne, nigdy nawet nie próbowały wchodzić do domu, jedynie dekorowały ściany swoimi bajecznie kolorowymi powykręcanymi tułowiami, grzejąc się w słońcu.
Dlaczego nie mam zdjęć? No właśnie. Chyba dlatego, że głównie robiliśmy zdjęcia rodzinne, jak już pisałam, by wysłać je kolejną okazją do Polski, do rodziny.
Zapożyczona agama, zatem


Jakie zwierzęta pojawiały się w domu? Prawie żadne niepożądane, bo wprowadzony reżim sprzątania, zamykania drzwi, wiecznie pracującego w domu Musy, w porę zapobiegały takim wizytom. Także w ogrodzie, łysym, wypalonym, poza malutkimi skorpionami pod donicami nie widywaliśmy żadnych niebezpiecznych gatunków. Pierwszy wąż okazał się ostatnim.
A skorpionki nie były niebezpieczne. Ich ewentualne ugryzienie mogło co najwyżej spowodować bolesny obrzęk miejscowy. Ale na szczęście nie było nam dane tego sprawdzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz