A jak wyglądało życie w
Nigerii? Przypomnę na początek mapę Afryki.
Jak widać Nigeria to spory
kraj, prawie 3% całego kontynentu, do tego ponad 100 mln ludzi, ale warunki
życia powodują, że rzadko przekraczają wiek 50 lat. Nędza, prymitywne warunki
życia, praktycznie brak służby zdrowia, klimat i malaria zamieniają ten piękny
kraj w piekło dla ludzi. Warunki higieniczne może zobrazować to zdjęcie -
brudna mulista rzeka, w której właśnie odbywa się spław bydła.
Za chwilę w tej samej
rzece będą kąpać się dzieci, kobiety będą prać ubrania, zaczerpną też wody do
gotowania jedzenia.
Z oczywistych powodów
nigdy nie robiliśmy żadnych zdjęć w szpitalach, w których przy różnych smutnych
okazjach zdarzało się nam bywać. Betonowe konstrukcje z otworami w ścianach
zamiast okien i drzwi, chorzy zawinięci w rozmaite szmaty, leżący na podłodze,
brak medykamentów, środków opatrunkowych, odór chorób, brudu, prymitywnych
środków dezynfekcyjnych. Jedynie wielkie poświęcenie lekarzy, w tym nadal
licznych białych ratowało sporo istnień ludzkich w tych warunkach.
A tak wyglądała klinika
uniwersytecka.
Gdyby nie obecność polskich lekarzy z własnymi zasobami leków, nie wiem czy pisałabym dzisiaj te opowieści.
Na campusie w chwili
naszego przyjazdu żyło - uwaga - ponad sto polskich rodzin! W tym właśnie kilku
lekarzy różnych specjalności. To nam wszystkim ratowało życie. Wiele z tych rodzin mieszkało w Nigerii od kilkunastu lat, pamiętając znacznie
lepsze czasy. Niektórzy z nich byli w Nigerii jeszcze pod koniec wojny
biafrańskiej w końcu lat 70-tych, a ich opowieści o krwi płynącej rynsztokami
napewno odpowiadały prawdzie. W tamtej wojnie zginęło ponad milion ludzi.
Tak wysoka liczba Polaków
w Zarii była spowodowana wieloma czynnikami. Na pewno sytuacja w Polsce
zmuszała ludzi do szukania szczęścia gdzie się dało, ale główny powód to był
cel końcowy - emigracja do Kanady. Z Nigerii było to praktycznie kwestią czasu.
Campus w Zarii był jedynie przystankiem w drodze do Kanady.
A że było nas sporo, było
wesoło. O czym jeszcze opowiem.
Tak jak wspomniałam
towarzystwo polskie mieliśmy liczne, mniej więcej w podobnym wieku, z niewielkimi
wyjątkami kilku rodzin, które rezydowały w Zarii od dość dawna.
Wszyscy byliśmy też w zbliżonej sytuacji. Rano wykłady, powrót do domu na lunch, pierwsza szklanka zimnego piwa, obowiązkowa sjesta po jedzonku (ja gotowałam, ale już zmywanie to Musa) około 17.00 byliśmy gotowi zaczynać dzień. Prysznic, zmiana garderoby i w drogę.
Wszyscy byliśmy też w zbliżonej sytuacji. Rano wykłady, powrót do domu na lunch, pierwsza szklanka zimnego piwa, obowiązkowa sjesta po jedzonku (ja gotowałam, ale już zmywanie to Musa) około 17.00 byliśmy gotowi zaczynać dzień. Prysznic, zmiana garderoby i w drogę.
Możliwości było wiele. Pierwsza to klub uniwersytecki, który żywcem przypominał te z filmów o brytyjskich koloniach. Zawsze była tam spora grupka 'naszych', mieliśmy swoją część, jakoś nie przypominam sobie by kiedykolwiek siedzieli tam nasi nigeryjscy koledzy. Oni tez woleli siedzieć w swoim gronie, rozmawiać w swoim języku (Hausa)tak jak i my.
Tylko wesołe 'Sannu, Yawwa Sannu' (Bądź pozdrowiony. Odpowiedź: Ty też bądź pozdrowiony) brzmiało ze wszystkich stron.
Obowiązkowe piwo, sprawdzenie co w menu - suya (nigeryjski szaszłyk z wołowego mięsa, z orzeszkami i masą przypraw), czy pieczone gołębie dzisiaj? Suya dość szybko stała się ulubionym przysmakiem naszego synka.
Dzieci do basenu, na huśtawkę, rozmowy się toczą, piwo płynie, przy jakimś stoliku brydż...
Inna wersja, to były wizyty w domach. Nie na zaproszenie, bo to była inna historia, tylko takie niezapowiedziane. Czasem akurat ludzie już byli w klubie, to jechało się dalej, czasem już byli inni goście i zaczynało się party.
Czasem, zanim ruszyliśmy
do klubu mieliśmy już gości i wtedy party było u nas. Obowiązkowo orzeszki,
piwo, whisky, słodkości dla dzieci, czasem jakieś jedzonko, jak np. świeżo
upieczony chleb - tak, tak, dość szybko też nauczyłam się piec, taki na
zakwasie.
No i wreszcie były przyjęcia proszone - imieniny, inne okazje, bez okazji, pierwszy piątek miesiąca, ostatni.... Zwykle tak 20-50 osób.
Były też wypady do klubów
hotelowych - oprócz Kongo, był Hotel Zaria, znacznie bliżej, też z czystym i
bezpiecznym basenem dla dzieci.
Bez radia, telewizji, kina, często bez prądu (generator prądu to był podstawowy sprzęt domowy) - bez tego towarzyskiego życia nikt nie wytrzymałby tam dłużej niż rok.
Bez radia, telewizji, kina, często bez prądu (generator prądu to był podstawowy sprzęt domowy) - bez tego towarzyskiego życia nikt nie wytrzymałby tam dłużej niż rok.