W latach 1981-1987 mieszkałam w Zarii, w północnej Nigerii. Ten blog to próba utrwalenia tamtych niezwykłych lat, przeżyć, piękna Afryki, świata z innej epoki, ważnego fragmentu mojej przeszłości. Blog powstał wiele lat po moim powrocie do kraju, zdjęcia pomagały przywrócić wspomnienia, ale jest ich za mało, w dodatku większość zdjęć przepadła. Blog jest zamknięty, ale komentarze i pytania są mile widziane.

30 listopada 2013

Nigeria na codzień




A jak wyglądało życie w Nigerii? Przypomnę na początek mapę Afryki.


Jak widać Nigeria to spory kraj, prawie 3% całego kontynentu, do tego ponad 100 mln ludzi, ale warunki życia powodują, że rzadko przekraczają wiek 50 lat. Nędza, prymitywne warunki życia, praktycznie brak służby zdrowia, klimat i malaria zamieniają ten piękny kraj w piekło dla ludzi. Warunki higieniczne może zobrazować to zdjęcie - brudna mulista rzeka, w której właśnie odbywa się spław bydła.

 

Za chwilę w tej samej rzece będą kąpać się dzieci, kobiety będą prać ubrania, zaczerpną też wody do gotowania jedzenia.
Z oczywistych powodów nigdy nie robiliśmy żadnych zdjęć w szpitalach, w których przy różnych smutnych okazjach zdarzało się nam bywać. Betonowe konstrukcje z otworami w ścianach zamiast okien i drzwi, chorzy zawinięci w rozmaite szmaty, leżący na podłodze, brak medykamentów, środków opatrunkowych, odór chorób, brudu, prymitywnych środków dezynfekcyjnych. Jedynie wielkie poświęcenie lekarzy, w tym nadal licznych białych ratowało sporo istnień ludzkich w tych warunkach.

A tak wyglądała klinika uniwersytecka.

Gdyby nie obecność polskich lekarzy z własnymi zasobami leków, nie wiem czy pisałabym dzisiaj te opowieści.
 
Na campusie w chwili naszego przyjazdu żyło - uwaga - ponad sto polskich rodzin! W tym właśnie kilku lekarzy różnych specjalności. To nam wszystkim ratowało życie. Wiele z tych rodzin mieszkało w Nigerii od kilkunastu lat, pamiętając znacznie lepsze czasy. Niektórzy z nich byli w Nigerii jeszcze pod koniec wojny biafrańskiej w końcu lat 70-tych, a ich opowieści o krwi płynącej rynsztokami napewno odpowiadały prawdzie. W tamtej wojnie zginęło ponad milion ludzi.
Tak wysoka liczba Polaków w Zarii była spowodowana wieloma czynnikami. Na pewno sytuacja w Polsce zmuszała ludzi do szukania szczęścia gdzie się dało, ale główny powód to był cel końcowy - emigracja do Kanady. Z Nigerii było to praktycznie kwestią czasu. Campus w Zarii był jedynie przystankiem w drodze do Kanady.

A że było nas sporo, było wesoło. O czym jeszcze opowiem.

Tak jak wspomniałam towarzystwo polskie mieliśmy liczne, mniej więcej w podobnym wieku, z niewielkimi wyjątkami kilku rodzin, które rezydowały w Zarii od dość dawna.
Wszyscy byliśmy też w zbliżonej sytuacji. Rano wykłady, powrót do domu na lunch, pierwsza szklanka zimnego piwa, obowiązkowa sjesta po jedzonku (ja gotowałam, ale już zmywanie to Musa) około 17.00 byliśmy gotowi zaczynać dzień. Prysznic, zmiana garderoby i w drogę.

Możliwości było wiele. Pierwsza to klub uniwersytecki, który żywcem przypominał te z filmów o brytyjskich koloniach. Zawsze była tam spora grupka 'naszych', mieliśmy swoją część, jakoś nie przypominam sobie by kiedykolwiek siedzieli tam nasi nigeryjscy koledzy. Oni tez woleli siedzieć w swoim gronie, rozmawiać w swoim języku (Hausa)tak jak i my.

Tylko wesołe 'Sannu, Yawwa Sannu' (Bądź pozdrowiony. Odpowiedź: Ty też bądź pozdrowiony) brzmiało ze wszystkich stron.


Obowiązkowe piwo, sprawdzenie co w menu - suya (nigeryjski szaszłyk z wołowego mięsa, z orzeszkami i masą przypraw), czy pieczone gołębie dzisiaj? Suya dość szybko stała się ulubionym przysmakiem naszego synka.
 


Dzieci do basenu, na huśtawkę, rozmowy się toczą, piwo płynie, przy jakimś stoliku brydż...

Inna wersja, to były wizyty w domach. Nie na zaproszenie, bo to była inna historia, tylko takie niezapowiedziane. Czasem akurat ludzie już byli w klubie, to jechało się dalej, czasem już byli inni goście i zaczynało się party.
Czasem, zanim ruszyliśmy do klubu mieliśmy już gości i wtedy party było u nas. Obowiązkowo orzeszki, piwo, whisky, słodkości dla dzieci, czasem jakieś jedzonko, jak np. świeżo upieczony chleb - tak, tak, dość szybko też nauczyłam się piec, taki na zakwasie.

No i wreszcie były przyjęcia proszone - imieniny, inne okazje, bez okazji, pierwszy piątek miesiąca, ostatni.... Zwykle tak 20-50 osób.

Były też wypady do klubów hotelowych - oprócz Kongo, był Hotel Zaria, znacznie bliżej, też z czystym i bezpiecznym basenem dla dzieci.

Bez radia, telewizji, kina, często bez prądu (generator prądu to był podstawowy sprzęt domowy) - bez tego towarzyskiego życia nikt nie wytrzymałby tam dłużej niż rok.

Tak, tak nostalgia to nie jest wymysł z Latarnika. To może być nieco trudno zrozumieć dzisiaj, gdzie w dobie totalnej globalizacji, nowoczesnych technologi łączności i komunikacji w każdym niemal miejscu na ziemi można włączyć video chat, poczytać w internecie polskie gazety, czy obejrzeć newsy z Polski. Kiedy mój syn w ubiegłym roku wędrował po Himalajach, w niemal każdej wiosce był internet, czy telefony satelitarne.

Wtedy emigracja, czy dłuższy pobyt za granicą to było niemal całkowite odcięcie od kraju. Oczywiście w zależności od miejsca pobytu, ale nawet w Europie komunikacja była bardzo ograniczona, bardzo drogie bilety lotnicze, połączenia telefoniczne, nie mówiąc już o pewnej trudności w przekraczaniu naszej zachodniej granicy. Niestety w większości przypadków to był bilet w jedną stronę.
Dlatego też te spotkania w Zarii to był nasz kontakt z krajem. Ciągle ktoś z tej naszej licznej społeczności jednak jeździł do Polski, a wracając przywoził wieści, gazety no i listy od rodziny.

Każdy wyjazd kogoś z nas do Polski był okazją do przekazania naszych listów. Miejscowa poczta raczej nie nadawała się do tego celu. Konieczny był zapas polskich znaczków, tak by gotowe do wysłania listy mogły być wrzucone do skrzynki już na lotnisku w Warszawie.
Każda gazeta przywieziona z Polski była długo czytana, przekazywana z domu do domu.

Na szczęście była też przy polskiej szkole biblioteka z polskim książkami. Na szczęście też nikt nie musiał zapalać latarni morskiej... 

I jeszcze dodam, że ten mój opis ciągłych przyjęć i spotkań jest nieco wyidealizowany. W praktyce, codzienne obowiązki poza pracą - dzieci, ich szkoły - nigeryjska i polska, zakupy, wożenie wody nie pozwalały na zbyt częste korzystanie z tych piwnych przyjemności.

Woda. No właśnie. Wprawdzie mieliśmy bieżącą wodę w domu, ale skąd ona się brała? To dość skomplikowane. Otóż uniwersytet zakładając campus zbudował zaporę na lokalnej rzece Kubani, dopływie rzeki Kaduna.

  
Tu przechodzimy przez bramki prowadzące do zapory.

 

Powstały zbiornik wodny, zasilał system sztucznych zbiorników wodnych wybudowanych na campusie, a także na dachu każdego z domów. Póki nasze dachowe zbiorniki były pełne, w domu była bieżąca woda
(zdjęcia zapożyczone, nasze gdzieś przepadło).


I widok ogólny na rozlewisko, w tle Góra Kufena, tzw. Inselberg, samotna wyspa góry na rozległym płaskowyżu.


 

Zbiorniki były bowiem zasilane wodą przez system przepompowni, ale przy każdej przerwie w dostawie prądu, co zdarzało się niezwykle często, zbiorniki pustoszały, woda znikała i trzeba było załadować kanistry do samochodu, po czym znaleźć kran, w którym woda jeszcze była.

Na szczęście był Musa, ja tylko prowadziłam samochód, on targał kanistry.