Zanim będę pisać dalej o naszych bliskich spotkaniach z dziką naturą muszę zaznaczyć, że wszystkie zdjęcia w całym blogu, to skany odbitek z
tamtych czasów. Zdjęcia były robione głównie na filmach ORWO, klasyczną lustrzanką. Niewątpliwie archiwalne, stąd ich szczególny kolor i nie najlepsza jakość. Ale myślę, że to też ma swój urok. Ja bardzo lubię oglądać stare zdjęcia, oddają atmosferę swoich czasów.
A więc safari. Czekałam na ten dzień z niecierpliwością. Zawsze z ogromna
niechęcią odwiedzałam ogrody zoologiczne. Patrzenie na te biedne wyliniałe,
smutne zwierzaki sprawiało mi ogromna przykrość. Dlatego idea tworzenia
otwartych rezerwatów dzikich zwierząt, gdzie żyją sobie one na swobodzie, a
człowiek zapewnia im jedynie niezbędną w dzisiejszych czasach ochronę, zawsze
wydawała mi się jedyną drogą ocalenia zanikających gatunków.
Przed Nigerią mój jedyny kontakt z takim parkiem pochodził z Richmond pod Londynem, gdzie miałam przyjemność być w roku 1973. W Londynie spędziłam wtedy 3 lata, zaraz po skończeniu mojej uniwersyteckiej edukacji, z listem polecającym od Profesora Michałowskiego, pojechałam pogłębiać moje archeologiczne umiejętności w British Museum. A że wyszło inaczej? Jak zwykle u mnie. Ale to tylko dygresja.
W Richmond jelenie i sarny ignorujące ludzi i spacerujące sobie po zielonych łąkach wprawiły mnie w zachwyt.
Byłam zatem ciekawa, czy te w Yankari też będą takie szczęśliwe.
Dodam jeszcze, że bez ochrony słoni w Afryce by już na pewno nie było. Pomimo zakazu zdobywania kości słoniowej, każdy odwiedzający nas domokrążca z pamiątkami miał worki wyrobów z tegoż materiału. A ja, biję się w piersi, nie byłam w stanie oprzeć się urodzie tych rzeczy.
Przed Nigerią mój jedyny kontakt z takim parkiem pochodził z Richmond pod Londynem, gdzie miałam przyjemność być w roku 1973. W Londynie spędziłam wtedy 3 lata, zaraz po skończeniu mojej uniwersyteckiej edukacji, z listem polecającym od Profesora Michałowskiego, pojechałam pogłębiać moje archeologiczne umiejętności w British Museum. A że wyszło inaczej? Jak zwykle u mnie. Ale to tylko dygresja.
W Richmond jelenie i sarny ignorujące ludzi i spacerujące sobie po zielonych łąkach wprawiły mnie w zachwyt.
Byłam zatem ciekawa, czy te w Yankari też będą takie szczęśliwe.
Dodam jeszcze, że bez ochrony słoni w Afryce by już na pewno nie było. Pomimo zakazu zdobywania kości słoniowej, każdy odwiedzający nas domokrążca z pamiątkami miał worki wyrobów z tegoż materiału. A ja, biję się w piersi, nie byłam w stanie oprzeć się urodzie tych rzeczy.
Nie kupiliśmy ogromnych
ciosów słonia ani oprawnych w srebro, ani bez, chyba jednak głównie dlatego, że nie było nas na nie stać, ale nasi
polscy koledzy zarabiający lepiej, jak najbardziej. Nie mieli też później
problemu z ich wywiezieniem. To była tylko kwestia właściwej rozmowy na
granicy.
A więc safari w Yankari.
Możliwości były dwie: albo własnym samochodem z przewodnikiem, albo na otwartej
platformie Land Rovera prowadzonego przez miejscowych przewodników. Ponieważ
moja druga połowa kontynuowała nocne Polaków rozmowy, samotna jazda z dzieckiem
przez sawannę pełną lwów jakoś mi nie odpowiadała. Wsiedliśmy zatem, ja i Miro, mój mały synek,
do tego otwartego samochodu z dość niskimi barierkami.
Ruszyliśmy. Z początku jedynie zachwyt zielonością, bogactwem roślinności, która dzięki żródłom była tu znacznie bogatsza, niż w okolicach Zarii. Trochę przerażała mnie szybkość z jaką kierowca pokonywał wertepy, powodująć, że staruszek Land Rover trzeszczał w szwach.
Wkróce z daleka zobaczyliśmy pierwszą gromadkę zwierząt. Podjechaliśmy bliżej by podziwiać stadko antylop.
Małpy wszelkich odmian i
właśnie kilka gatunków antylop to najliczniejsze zwierzęta w Yankari.
Spodziewaliśmy się zobaczyć słonie, hipopotamy no i oczywiście lwy. Do tego
niezliczona liczba ptactwa, ale że ja do dzisiaj nie odróżniam wrony od gołębia
nie napiszę co nam fruwało nad głowami krzycząc lub śpiewając. A zatem jedziemy
przez zieloną sawannę, zapach cudny, słońce świeci, lekki wiaterek, obok nas co
i raz przebiega stadko antylop - zobaczyć te zwierzęta w ruchu warte jest
każdego poświęcenia.
Wreszcie jest! Stadko słoni.
Jedziemy w ich kierunku, zbliżając się powoli.
Widzimy je całkiem
wyraźnie, cała słonia rodzina z małymi słonikami zebrała się przy mętnej
sadzawce, spokojnie, niemal rytualnie pijąc wodę.
Trzaskamy zdjęcia, jesteśmy od nich w odległości kilka metrów. Upps, chyba za blisko!
Trzaskamy zdjęcia, jesteśmy od nich w odległości kilka metrów. Upps, chyba za blisko!
Największy ze stada,
zapewne głowa rodu zaniepokojony nasza obecnością rusza w kierunku samochodu.
Dla zwierza tej wielkości
wywrócenie naszego pojazdu to byłaby kwestia chwili. Po zbliżeniu się do
samochodu, słoń stał niezdecydowany przez jakiś czas, przestępując z nogi na
nogę najwyraźniej nas straszył, ale wkrótce odwrócił się i odszedł do swoich.
Poszukując w necie informacji o Yankari współcześnie, natrafiłam na taką relację.
Filmik z roku 2007, nieco inne domki w na terenie Wikki Camp, ale słonie bez zmian straszą turystów po swojemu.
Jazda po sawannie trwa
parę godzin. Co chwilę przemykają antylopy, jest ich tu wiele odmian, ale nie
umiem ich odróżniać. Jest tez hipopotam w błotku, niestety zdjęcia brak.
Pomimo długiej jazdy nie
ma lwów. Były gdzie indziej, przy naszych kolegach w zepsutym samochodzie. Ich
samochód psuł się już po drodze, co widać na jednym z wcześniejszych zdjęć. Staruszek
peugeot ledwie rzęził. Wybrać się czymś takim na safari, spora odwaga.
Jak to bywa w życiu
samochód odmówił posłuszeństwa na widok lwa. Widać silnik zgasł ze strachu. Do
tego nigdy nie zamykane okna i tym razem nie dały sie zamknąć.
Nasi koledzy, sympatyczne
małżeństwo w naszym wieku, mogli liczyć jedynie na szczęście.
Wiadomo nie od dziś, że
najedzony lew nikogo ani niczego nie atakuje. Popatrzył na samochód bez
zainteresowania i..... sobie poszedł.
Przejeżdżający samochód obsługi parku zajął się naszymi znajomymi. Bez szklaneczki whisky , która na szczęście była w samochodzie byłoby ciężko.
Przejeżdżający samochód obsługi parku zajął się naszymi znajomymi. Bez szklaneczki whisky , która na szczęście była w samochodzie byłoby ciężko.
Moi rodzice zachowali
nasza korespondencję z Nigerii. Wiele lat później natrafiłam na nasze listy z
Zarii, kiedy przyszło mi porządkować dom mamy. Były tam też pierwsze listy
napisane przez Miro, w tym relacja z Yankari.
Miro ma wtedy 5 lat. Od
września 1982, niespełna 5-cio latek idzie do szkół.
O szkołach i zaryjskiej edukacji opowiem jednak kiedy indziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz