W latach 1981-1987 mieszkałam w Zarii, w północnej Nigerii. Ten blog to próba utrwalenia tamtych niezwykłych lat, przeżyć, piękna Afryki, świata z innej epoki, ważnego fragmentu mojej przeszłości. Blog powstał wiele lat po moim powrocie do kraju, zdjęcia pomagały przywrócić wspomnienia, ale jest ich za mało, w dodatku większość zdjęć przepadła. Blog jest zamknięty, ale komentarze i pytania są mile widziane.

26 listopada 2013

Zaria



Jesteśmy zatem w Zarii. 
Gdzie trafiliśmy? Tak jak już pisałam, to północna część Nigerii, w sumie duże miasto, ale tego nie widać od razu. Silniej przemawia przyroda i ludzie, mieszkańcy Zarii i okolic. Wokół sawanna z suchą, odporną na wszystko roślinnością, która daje radę wytrwać w tej jałowej, czerwonej ziemi. To lateryt, glina, związki żelaza i innych metali. Ziemia nieurodzajna, w porze suchej twarda jak skała. Ten charakterystyczny widok, jak z tego starego zdjęcia towarzyszył nam najczęściej.


Do tego pocięta wyschłymi wąwozami


albo skalnymi formacjami zwanymi ‘inselberg’ górami wyspowymi, ciekawym efektem geologicznych przemian.




Poza porą deszczową, która trwa orientacyjnie od maja do końca września roślinność jest bardzo rzadka, zwykle suche trawy, kolczaste niskie krzewy, drzewa, które są w stanie pobrać wodę z głębin ziemi. Pomimo surowości ten czerwony krajobraz nie wydawał się ani monotonny, ani odpychający. Wędrowanie po tych sawannach, w gorącym afrykańskim powietrzu pełnym zapachu palm, akacji było warte tego wysiłku.

Lateryt, ta czerwona nigeryjska ziemia, to jednak cenny materiał budowlany. Wszystko, albo niemal wszystko, ulepione było tutaj z tego gliniastego surowca. Przede wszystkim domy. Tak wyglądały nigeryjskie wioski wtedy i sądzę, że nadal niewiele mogło się tam zmienić.




Bieda i warunki życia mieszkańców północy Nigerii za każdym razem, podczas licznych podróży po nigeryjskich pustkowiach, budziły wręcz niedowierzanie, że można przetrwać w tych warunkach. Permanentny brak wody, ograniczone możliwości zdobywania żywności, choroby - niezwykle groźna i nadal śmiertelna malaria, ślepota rzeczna, okresowo cholera, żółta febra, oraz mnogość wszelkich pasożytów skórnych i przewodu pokarmowego nie zmieniały faktu, że Fulani, pasterski lud północy żył i zachowywał pogodę ducha.


A oto wnętrze glinianej wioski

Spichlerze na proso i sorgo - podstawowe zboża uprawiane na północy


   „Dzbanuszek” na kukurydzę:


Pomimo tych warunków kobiety Hausa i Fulani, dwóch najważniejszych plemion północy  zawsze wyglądały niezwykle efektownie. Ich strój to zwykle kilka pasów materiału omotanego wokół ciała materiału, przepięknie farbowanego w prymitywnych ziemnych farbiarniach, zwykle z dodatkowym kawałkiem na zawiązanie na brzuchu lub plecach nieodłącznego dziecka. No i także nieodłączne ozdoby z kości słoniowej, malachitu, rozmaitych paciorków wypalanych ze szkła i gliny, z włosami zaplecionymi w najbardziej misterne konstrukcje warkoczyków. A że ludy północy to szczupłe wiotkie sylwetki, rzeźbione rysy twarzy, było na co patrzeć.

Do tego nie mając żadnych warunków do utrzymania czystości ich domostwa, a i ich mieszkańcy byli zawsze czyści i doprani. Tu tradycyjnie pranie nad rzeką

Jak nasze babki - na kamieniach, z jakąś witką do trzepania namoczonych w wodzie rzeczy. 

Z ciekawości zajrzałam do współczesnego przewodnika turystycznego po Nigerii z roku 2008, czyli 20 lat później. Polecam zajrzyjcie sami: Nigeria.html


Tu tylko jeden cytat: 'Nigeria jest zwykle omijana przez turystów szerokim łukiem. Podczas całego mojego pobytu tutaj, nie widziałem ani jednego turysty i tylko jednego białego w ogóle. Nie dość, że choć kraj to ogromny i spektakularnych atrakcji turystycznych tutaj prawie nie ma, to jeszcze kojarzony jest z powszechną przestępczością i korupcją. '

A więc bez zmian.

Może i brak atrakcji turystycznych w tym tradycyjnym znaczeniu. Dla mnie wizyta w przydrożnej wiosce i spotkanie z niezwykle uradowanymi naszym przybyciem mieszkańcami, było bardzo interesujące.


O atrakcyjności miejscowych dam już pisałam, nasi panowie je wprost uwielbiali.


A jaką atrakcją było umknięcie przed rozpędzonym tirem prowadzonym przez kierowcę napędzanego orzeszkami cola. Mojemu mężowi raz się nie udało

Ale nie uprzedzajmy faktów.
Czas powrócić do tej trzyosobowej polskiej rodziny w Hotelu Kongo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz