W latach 1981-1987 mieszkałam w Zarii, w północnej Nigerii. Ten blog to próba utrwalenia tamtych niezwykłych lat, przeżyć, piękna Afryki, świata z innej epoki, ważnego fragmentu mojej przeszłości. Blog powstał wiele lat po moim powrocie do kraju, zdjęcia pomagały przywrócić wspomnienia, ale jest ich za mało, w dodatku większość zdjęć przepadła. Blog jest zamknięty, ale komentarze i pytania są mile widziane.

7 grudnia 2013

Malaria i my



To nie węże, czy dzikie zwierzęta stanowią zagrożenie dla człowieka w Afryce. 

To malaria.

Nie ma tak naprawdę skutecznej metody zapobiegania malarii, nadal jest poważnym zagrożeniem życia w niemal całej Afryce, a co roku umiera na nią prawie milion osób, głównie dzieci. Do tego malaria malarii nie równa. Są bowiem jej cztery różne odmiany w zależności od rodzaju zarodźców, jakie przeniósł gryzący nas komar. Ta najgroźniejsza - mózgowa, nie jest na szczęście taka częsta, ale naprawdę groźna i prowadzi do śmierci, albo poważnych uszkodzeń mózgu.

Przed wyjazdem dostaliśmy wszyscy Arechin, tabletki uodparniające organizm na zachorowanie na malarię. Uodparniające w teorii, w praktyce jedynie osłabiały jej rażenie, miały też niestety paskudne działanie uboczne. Zaburzenia wzroku, uszkodzenia wątroby, trudności w oddychaniu, ja po paru miesiącach przyjmowania tych tabletek, wolałam malarię, bo i tak chorowałam, a ta chininowa trucizna niewiele pomagała.

Z naszej 4-osobowej rodziny chorowałam głównie ja, mój mąż, jak już wspomniałam wzorował się na Brytyjczykach, sącząc whisky przez sporą część dnia, skutecznie odstraszając komary. Tuśka zachorowała parę razy, ale niegroźnie, za to Miro, jak już zachorował, to tak, że do dzisiaj z trudem wracam do tych wspomnień.

Jak wygląda przebieg choroby? Tak jak opisał to doskonale Sienkiewicz w ‘W Pustyni i w puszczy’. Dreszcze, pomimo rosnącej gorączki jest zimno, organizm szybko słabnie, zaczynają się paskudne zakłócenia w pracy przewodu pokarmowego (określę to tak delikatnie) co powoduje piorunujące odwodnienie i w przeciągu kilku godzin chory nie jest w stanie przejść kilku kroków o własnych siłach. To jest wersja ostra, nie każdy przebieg zachorowania jest taki sam, czasem jest to tylko wysoka gorączka i dreszcze.

Konieczna jest natychmiastowa pomoc w postaci bardzo silnej dawki chininy. Mieliśmy polskich lekarzy, Ci ratowali nas o każdej porze dnia i nocy, przyjeżdżając do domu z medykamentami. Oczywiście nie w wyniku telefonu, bo taki środek komunikacji wtedy tam nie istniał. Trzeba było pojechać samochodem i poprosić o pomoc.

Kiedy zachorował Miro, objawy były typowe, ale dość ostre. Przyjechała Sława - to imię naszej cudownej lekarki pediatry - podała leki, spokojnie czekaliśmy na szybką poprawę, bo tak zwykle było. 

Ku naszemu przerażeniu Miro zaczął tracić przytomność, pojawiły się drgawki przechodzące w coraz silniejsze konwulsje, sztywnienia kończyn i ciała, napinania mięśni, tak że całe ciało tego biednego chłopca wyginało się w łuk. Były to niestety objawy malarii mózgowej.

Następne godziny, przejazd z domu do szpitala klinicznego uniwersytetu (dobrze brzmi tu jedynie nazwa), próby uspokojenia tych koszmarnych objawów, bez rezultatu. Przed zastosowaniem dalszych leków konieczna była pewna diagnoza, czy to malaria mózgowa. Tę pewność można było uzyskać jedynie poprzez pobranie płynu rdzeniowego. Jego zmętnienie byłoby wyrokiem. Pobranie tego płynu jest możliwe poprzez tzw. punkcję lędźwiową, czyli wbicie igły pomiędzy kręgi i dotarcie do rdzenia. 

Nawet w perfekcyjnych warunkach szpitalnych ryzyko uszkodzenia rdzenia jest ogromne, a co dopiero w warunkach afrykańskich? Do tego dochodzi ogromne zagrożenie infekcją.
Sława podjęła się wykonania zabiegu. Nie wiem jak przetrwałam czas od przygotowania do zakończenia punkcji, Miro Senior (ojciec i syn to samo imię) zemdlał chyba w połowie, ja doczekałam momentu, kiedy Sława pokazała mi zawartość strzykawki.

Była krystalicznie czysta. Potem pamiętam mniej, ale wiem, że za jakiś czas siedziałam przy łóżku, na którym leżał Miro Junior w nieco jakby lepszym stanie. Na chwilę odzyskał przytomność, nie było żadnych komplikacji po zabiegu. Pozostawało jedynie czekać, czy nie wda się jakaś infekcja.

Niestety drgawki i konwulsje powróciły. Wykluczywszy malarię mózgową, Sława szukała dalej przyczyny, godziny mijały, zbliżał się ranek, dzieciak walczył, a my traciliśmy rozum.
W pewnym momencie Sława zrobiła Miro jakiś zastrzyk. W kilka minut później ustąpiły wszystkie koszmarne objawy, a Miro nieco wymordowany usiadł na łóżku w pełni przytomny.
Przyczyną konwulsji była niezwykle silna reakcja uczuleniowa na lek przeciw torsjom. Lek ten oddziaływuje na błędnik, ale zawiera środek, który może właśnie wywołać taką reakcję. Gdyby Sława nie znalazła antidotum....

Potem pozostało nam już tylko czekanie i czuwanie w kolejne noce czy nie będzie powikłań. Siedząc w te noce, słuchając śpiewu cykad, po raz pierwszy nienawidziłam Nigerii.

A miało być jeszcze gorzej.

Miro słabiutki, ale szybko wracał do zdrowia. Niewiele pamiętał, raczej zna to z naszych opowiadań, ale kto to wie. To co się przydarzyło wtedy, to dzisiaj łatwo rozpoznawalny wstrząs anafilaktyczny, zjawisko niestety bardzo częste, biorąc pod uwagę mnogość specyfików medycznych, nie zawsze do końca sprawdzonych. Wtedy rozpoznanie takiego wstrząsu było chyba trudniejsze, do tego dochodziło wielkie podobieństwo objawów do malarii mózgowej.

No ale to mamy za sobą. Nie wspomniałam, że wszystko zdarzyło się 1 kwietnia 1984 roku. Niezły Prima Aprilis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz