W latach 1981-1987 mieszkałam w Zarii, w północnej Nigerii. Ten blog to próba utrwalenia tamtych niezwykłych lat, przeżyć, piękna Afryki, świata z innej epoki, ważnego fragmentu mojej przeszłości. Blog powstał wiele lat po moim powrocie do kraju, zdjęcia pomagały przywrócić wspomnienia, ale jest ich za mało, w dodatku większość zdjęć przepadła. Blog jest zamknięty, ale komentarze i pytania są mile widziane.

4 grudnia 2013

Nasz pierwszy afrykański samochód



Życie bez samochodu w Afryce, gdzie publiczny transport zdecydowanie nie jest dla białych, gdzie wszelkie odległości liczy się w kilometrach, gdzie temperatury czasem dochodzą do 60 stopni po prostu nie jest możliwe. 

Od początku czyniliśmy zatem starania, by zdobyć środki na zakup jakiegoś pojazdu. Ostatecznie uniwersytet przyznał nam zaliczkę na zagospodarowanie, w tym kupno samochodu. Ba. Od decyzji o przyznaniu do pieniędzy w ręku droga okazała się długa, jak to w świecie, gdzie pierwszą i zasadniczą odpowiedzią przy załatwianiu jakiejkolwiek sprawy jest: "Przyjdź jutro". Come tomorrow to chyba najczęściej wypowiadane słowa w Nigerii.

A jutro okazywało się, że jest kolejne niezwykle często wypowiadane zdanie: "A co dzisiaj dla mnie masz?" i tak powoli uczyliśmy się, jak załatwia się sprawy urzędowe w Nigerii. Kolejne spotkania służyły rozmowie, bo życie w Zarii dla nigeryjskiego urzędnika było dość nudne, a interesant to okazja by pogadać. Tak czy inaczej, gdyby nie pożyczka pod zastaw zaliczki od jednej z polskich rodzin, chyba zaczęlibyśmy szukać samochodu za pół roku.

No i następna sprawa - nie stać nas było na nowy samochód, więc zaczęło się szukanie po okolicznych warsztatach. W Nigerii dominowały wtedy garbusy. To był taki nigeryjski mały fiat. Wiadomo było, że szukamy takiego właśnie samochodu i przy pomocy kolegów, co o samochodach mieli pojęcie, wreszcie znaleźliśmy całkiem ładny egzemplarz.
Nie mam zdjęcia tego właśnie samochodu, bo ten co stoi pod domem na zdjęciu poniżej, to już całkiem inny garbus.


No tak, bo pierwsze dość szybko okazało się, że nasz nowy nabytek to jeden samochód, ale zrobiony z dwóch. Był po prostu zespawany na środku z dwóch kawałków karoserii. Sypać to on się zaczął już następnego dnia. Ale jakoś jeździł. Jak nie wiem, jako że wtedy jeszcze nie prowadziłam samochodu. Nie miałam prawa jazdy.
Wprawdzie odbyłam niezliczoną liczbę jazd kursanckich w Anglii (bo kupiłam sobie złotego forda Capri w roku 1973) ale za nic nie byłam w stanie nauczyć się jeździć w londyńskich korkach, a tym bardziej zdać egzaminu.

Może to kwestia lewostronnego ruchu była? Chyba nie, bo kiedy po ponad dwudziestu latach zjechałam z promu w Harwich i ruszyłam w deszczową ciemną noc do Londynu, jakoś mi to nie przeszkadzało. Nawet nie zauważyłam, że jadę lewą stroną.

No dość dygresji.

Samochód psuł się, był naprawiany, stał się naszą skarbonką, ale był. Mogliśmy jechać do pracy, do szkoły, po zakupy, po wodę, po mięso, do klubu, do znajomych....

Radość była wielka, aż tu pewnego popołudnia siedzę w domu z Miro i robimy lekcje, kiedy pod dom zaczynają się zjeżdżać samochody. Niby nic dziwnego, ale aż tak popularni nie byliśmy. Co więcej, goście to byli nie tylko Polacy, ale też nigeryjscy koledzy. W dodatku zachowywali się dziwnie i dość szybko wiedziałam, że coś się stało.
Wszyscy jechali do mnie by po obejrzeniu wraku samochodu na poboczu drogi, wraku w którym szybko rozpoznawali naszego garbusa, złożyć mi kondolencje, pocieszyć, podtrzymać na duchu nieszczęsną wdowę.

Do głowy nikomu nie przychodziło, że mogło być inaczej. Toteż kiedy za jakiś czas pod dom podjechała policja w towarzystwie kierowcy wraku, część z moich gości była pewna, że widzi ducha.
Ja po zobaczeniu wraku też nie byłam w stanie zrozumieć jak mój małżonek wysiadł z tego samochodu i poszedł na policję.
Zderzenie było czołowe z tirem, który wyprzedzał nie bacząc na inne samochody, a już małego garbusa tym bardziej. Ściął kompletnie błotnik i koło od strony kierowcy, po czym impet uderzenia spowodował dachowanie. Nie znamy szczegółów wypadku, bo szanowny kierowca nie mógł ich pamiętać. Długo był w szoku.

Oto wrak


Potem też byliśmy popularni, bo wszyscy chcieli obejrzeć wrak garbusa, który policja doholowała nam pod dom. Stał tam wiele miesięcy, zawsze wzbudzając sensację. Potem po jakimś czasie staliśmy się posiadaczami nowiutkiego brazylijskiego garbusa, też w kolorze pomarańczowym.

Radość była wielka.


A ja któregoś pięknego dnia, kiedy mój M. nie chciał mnie zawieźć do szkoły polskiej, wsiadłam do tego cuda i pojechałam jakby nigdy nic. Od tamtej pory wiem, że potrafię wszystko, tylko nie trzeba się bać, bo to paraliżuje i obniża sprawność zarówno umysłową, jak i fizyczną. Wiara we własne siły dodaje skrzydeł.

A na koniec samochodowej sagi dodam, że okoliczności w jakich rozstaliśmy się z naszym garbusem to materiał na triller, ale ten zachowam na koniec mojej afrykańskiej opowieści.

3 komentarze:

  1. Niesamowite opowieści. Będę wirnym czytelnikiem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Robercie, za komentarz i za jego treść :-) będzie bardzo miło, jeśli będziesz wracał do moich opowieści.

      Usuń
    2. Będę wracał i to z wielką przyjemnością :)

      Usuń