W latach 1981-1987 mieszkałam w Zarii, w północnej Nigerii. Ten blog to próba utrwalenia tamtych niezwykłych lat, przeżyć, piękna Afryki, świata z innej epoki, ważnego fragmentu mojej przeszłości. Blog powstał wiele lat po moim powrocie do kraju, zdjęcia pomagały przywrócić wspomnienia, ale jest ich za mało, w dodatku większość zdjęć przepadła. Blog jest zamknięty, ale komentarze i pytania są mile widziane.

27 listopada 2013

Miałam kiedyś dom w Zarii...


Czas wreszcie wprowadzić się do domu. Naszego afrykańskiego domu na campusie ABU. Dotąd opisywałam i pokazywałam tylko uniwersytecką część camupsu, ale ten 7-mio hektarowy obszar to także, a nawet przede wszystkim, domy mieszkalne.
Te w pobliżu uniwersyteckich budynków były najstarsze, ale najbardziej prestiżowe. To był tzw. Obszar 'A' (Area A) i ich podstawową zaletą była roślinność. Rosły tu stare, ogromne drzewa, podczas gdy im dalej w głąb campusu, kolejne części były coraz bardziej łyse. Poniżej przykład takiego tonącego w zieleni domu.

Nam trafił się domek w Area E, na szarym końcu, w dodatku tuż przy głównej szosie z północy na południe kraju.


Dom ze wszystkich stron otoczony był dość dużym ogrodem, rosły tam przeróżne krzewy, niskie drzewka, bananowce, jakieś drzewa owocowe - piszę jakieś, bo wtedy oczywiście nie miałam jeszcze pojęcia co to.


Na nieszczęście nasz holenderski poprzednik chcąc odgrodzić się od drogi otoczył ogród płotem z trzcinowych mat. Na nieszczęście, gdyż szybko okazało się, że to doskonałe siedlisko dla węży.
A podstawowa zasada w nigeryjskich ogrodach - brak zarośli, jeśli trawa to regularnie koszona na 5 cm, ale lepiej bez trawy, żadnych ciemnych miejsc.

Nasz pierwszy wąż ujawnił się wkrótce, właśnie przy usuwaniu trzcinowych mat, ale dzielny Musa, nasz house boy, złapał, zabił i powiesił na drzewie, by odstraszał złe moce. To było juju (czyt. dżudżu). Do dziś wieszam wszędzie rozmaite woreczki ze specjalnymi rzeczami w środku - to moje juju. 
Pomaga! 
A tu nasz Musa w kuchni.




Jak widać dość skromniutkie wnętrze, ale czajnik i garnki - wiadomo - z Polski.
Pies też musiał być. Taki akurat do nas przyszedł pierwszego dnia i został. Nazywał się Ginger.


Jakim szczęściem dla naszego Musy była praca u nas. 
Niby jak to, z socjalistycznego kraju rodzina służącego sobie wzięła? To był niemal nasz obowiązek, by stworzyć to miejsce pracy. Niezatrudnienie pomocy domowej, niańki, ogrodnika byłoby wręcz naganne i objawem jakiegoś straszliwego sknerstwa. Tym bardziej, że koszt ich zatrudnienia nie był wielki.
Oprócz pracy, dostawali miejsce do mieszkania w specjalnie wybudowanych kwaterach dla służby. Dach nad głową, dostęp do wody, a że w jednej komórce mieszkała cała wieloosobowa rodzina, to codzienność.

A jak my mieszkaliśmy? No właśnie, jeśli ktokolwiek oczekiwałby kolonialnego życia jak z filmu 'Pożegnanie z Afryką', to po zdjęciu z kuchni chyba już jasne, że to inna bajka.


 

2 komentarze:

  1. Krystyno, dużą przyjemność sprawiło mi to że dzielisz się swoimi wspomnienia mi z Afryki. Czytam z ciekawością i pewną nostalgią - mnie dane było pożyć kilka lat w ... Australii - teraz wydaje się to jakąś niewiarygodną legendą. ale jednak tam byłam i tamtejsze życie, przyroda, zapach zapadły mi głęboko w pamięć, to była bardzo ciekawa przygoda. Pozdrawiam i chętnie będę śledziła dalsze Twoje dzieje Weronika

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj w moim świecie, Weroniko! Myślę, że jeszcze możesz się zdziwić, jak głęboko te australijskie wrażenia tkwią nie tylko w pamięci. Te kilka lat, szczególnie w młodym wieku zapada w podświadomość, zostaje na zawsze. Moja Afryka jest zawsze ze mną, wcale nie blednie z upływem czasu. Może warto byś też zapisała to co pamiętasz. Podczas pisania te wspomnienia nie tylko ożywają, stają się jednak inne, mają też wpływ na nowe spojrzenie na rzeczywistość.

      Usuń