W latach 1981-1987 mieszkałam w Zarii, w północnej Nigerii. Ten blog to próba utrwalenia tamtych niezwykłych lat, przeżyć, piękna Afryki, świata z innej epoki, ważnego fragmentu mojej przeszłości. Blog powstał wiele lat po moim powrocie do kraju, zdjęcia pomagały przywrócić wspomnienia, ale jest ich za mało, w dodatku większość zdjęć przepadła. Blog jest zamknięty, ale komentarze i pytania są mile widziane.

28 listopada 2013

Życie codzienne w Afryce

Mieszkamy zatem gdzieś w środku Afryki. Jakie to były warunki?

Dom poza niewątpliwie fatalnym położeniem daleko od uniwersytetu, w niezadrzewionej części campusu, miał też sporo zalet. Był stosunkowo nowy i wybudowany pod kątem zabezpieczeń przed wieloma potencjalnymi zagrożeniami. Grube kraty w oknach:




Masywne, szczelne metalowe drzwi dające ochronę przed wszelkimi istotami żywymi. Tak, tak, nie chodzi tylko o węże, skorpiony, rozmaite ogromne owady, ale też o ludzi. Włamania, a z czasem napady na domy stawały się coraz większym zagrożeniem. Okoliczności w jakich opuszczaliśmy Zarię do dziś śnią mi się po nocach.


Dom miał tez jasną, ceramiczną podłogę (na zdjęciach własnie odbywa się kinder bal)


na której szybko można było zauważyć niepożądanych gości. Łatwo też było utrzymać niemal sterylną czystość. Musa mył te podłogi czasem kilka razy dziennie, szczególnie w porze suchego wiatru od Sahary - harmattanu.

Harmattan, który pojawiał się w jakiś czas po zakończeniu pory deszczowej, tutaj to był listopad, grudzień, był chyba bardziej dokuczliwy niż upał. Widoczność czasem była na jeden metr, a kurz osiadał na wszystkim w zawrotnym tempie. Anegdotycznie, szklanka postawiona na stole na minutę pozostawiała wyraźny czysty ślad. Wokół było szaro. Było też dość zimno, i była to jedyna pora kiedy nie chorowałam na malarię. Ale o malarii osobno, bo to temat rzeka. 

Napiszę teraz jedynie, że stary dobry sposób z angielskich kolonii to utrzymać domieszkę whisky do krwi tak na 50% - komary chyba jej nie lubią za bardzo. Mój małżonek nigdy nie zachorował na malarię, a ja miałam stałą dostawę butelek na przegotowaną wodę




A że przemyt oryginalnego alkoholu z Europy trwał na wieka skalę, ulubiona J&B mojego M. była w cenie wody. Żaden uszczerbek dla budżetu.
A gotowanie wody to był jeden z tych reżimów życiowych, których trzeba było przestrzegać. Woda=ameba, świeże owoce i warzywa=ameba, itd... gotowanie wody, i milton to były nasze narzędzia walki z amebą.

Milton był preparatem stosowanym podczas wojny w Wietnamie. Wystarczyło dolać go do kałuży, a wyzwalający sie tlen zabijał wszelkie drobnoustroje. My moczyliśmy w wodzie z miltonem wszystkie owowce i warzywa. Dodawany też był do wody do zmywania podłóg, sprzatania wszystkiego. Miał specyficzny zapach dezynfektanta, ale lepsze to niż ameba.


A kanistry po miltonie to był później skarb naszego Musy.

I jeszcze moja radość w kuchni



właśnie przywieźliśmy cielęcinę ze specjalnego sklepu dla białych. Mięso sprawdzone, przebadane, ze stemplem. Oznaczało to zero pasożytów.

I jeszcze parę migawek z naszego domostwa



Na zdjęciach jest też mała dziewczynka, o której dotąd nie było mowy. To Marta, ale o niej będzie przy innej okazji. 

Jak widać próbowaliśmy stworzyć jako tako normalny dom, dostosowując się do warunków w tym rejonie świata, akceptując konieczne ograniczenia, stopniowo nabierając nawyków chroniących nas przed rozmaitymi zagrożeniami.

1 komentarz:

  1. Z perspektywy czasu tamten nasz dom to był taki swoisty slums. Luksus na warunki afrykańskie, ale - jak pisałam w wielu miejscach - to nie były warunki z filmu Sydneya Pollacka filmu 'Pożegnanie z Afryką'. Dekorowałam to nasze betonowe pudełko czym się dało, ale stare, toporne meble, zresztą nieliczne, nie dodawały urody tym wnętrzom. Nam to wtedy zupełnie nie przeszkadzało. Przeżywaliśmy największą przygodę naszego życia. Dzisiaj, 30 lat później codziennie wracam do tamtych wspomnień i nie są to złe wspomnienia.

    OdpowiedzUsuń