Mieszkamy zatem gdzieś w środku Afryki. Jakie to były warunki?
Dom poza niewątpliwie fatalnym położeniem daleko od
uniwersytetu, w niezadrzewionej części campusu, miał też sporo zalet. Był
stosunkowo nowy i wybudowany pod kątem zabezpieczeń przed wieloma potencjalnymi
zagrożeniami. Grube kraty w oknach:
Masywne,
szczelne metalowe drzwi dające ochronę przed wszelkimi istotami żywymi. Tak,
tak, nie chodzi tylko o węże, skorpiony, rozmaite ogromne owady, ale też o
ludzi. Włamania, a z czasem napady na domy stawały się coraz większym
zagrożeniem. Okoliczności w jakich opuszczaliśmy Zarię do dziś śnią mi się po
nocach.
Dom miał tez jasną, ceramiczną podłogę (na zdjęciach własnie
odbywa się kinder bal)
na której szybko można było zauważyć niepożądanych gości.
Łatwo też było utrzymać niemal sterylną czystość. Musa mył te podłogi czasem
kilka razy dziennie, szczególnie w porze suchego wiatru od Sahary - harmattanu.
Harmattan, który pojawiał się w jakiś czas po zakończeniu
pory deszczowej, tutaj to był listopad, grudzień, był chyba bardziej dokuczliwy
niż upał. Widoczność czasem była na jeden metr, a kurz osiadał na wszystkim w
zawrotnym tempie. Anegdotycznie, szklanka postawiona na stole na minutę
pozostawiała wyraźny czysty ślad. Wokół było szaro. Było też dość zimno, i była
to jedyna pora kiedy nie chorowałam na malarię. Ale o malarii osobno, bo to
temat rzeka.
Napiszę teraz jedynie, że stary dobry sposób z angielskich kolonii to utrzymać
domieszkę whisky do krwi tak na 50% - komary chyba jej nie lubią za bardzo. Mój małżonek nigdy nie zachorował na malarię, a ja miałam stałą dostawę butelek na
przegotowaną wodę
A że przemyt oryginalnego alkoholu z Europy trwał na wieka
skalę, ulubiona J&B mojego M. była w cenie wody. Żaden uszczerbek dla
budżetu.
A gotowanie wody to był jeden z tych reżimów życiowych,
których trzeba było przestrzegać. Woda=ameba, świeże owoce i warzywa=ameba,
itd... gotowanie wody, i milton to były nasze narzędzia walki z amebą.
Milton
był preparatem stosowanym podczas wojny w Wietnamie. Wystarczyło dolać go do
kałuży, a wyzwalający sie tlen zabijał wszelkie drobnoustroje. My moczyliśmy w
wodzie z miltonem wszystkie owowce i warzywa. Dodawany też był do wody do
zmywania podłóg, sprzatania wszystkiego. Miał specyficzny zapach dezynfektanta,
ale lepsze to niż ameba.
A kanistry po miltonie to był później skarb naszego Musy.
I jeszcze moja radość w kuchni
właśnie
przywieźliśmy cielęcinę ze specjalnego sklepu dla białych. Mięso sprawdzone,
przebadane, ze stemplem. Oznaczało to zero pasożytów.
I
jeszcze parę migawek z naszego domostwa
Na zdjęciach jest też mała dziewczynka, o której dotąd nie było mowy. To Marta, ale o niej będzie przy innej okazji.
Jak widać próbowaliśmy stworzyć jako tako normalny dom, dostosowując się do warunków w tym rejonie świata, akceptując konieczne ograniczenia, stopniowo nabierając nawyków chroniących nas przed rozmaitymi zagrożeniami.
Z perspektywy czasu tamten nasz dom to był taki swoisty slums. Luksus na warunki afrykańskie, ale - jak pisałam w wielu miejscach - to nie były warunki z filmu Sydneya Pollacka filmu 'Pożegnanie z Afryką'. Dekorowałam to nasze betonowe pudełko czym się dało, ale stare, toporne meble, zresztą nieliczne, nie dodawały urody tym wnętrzom. Nam to wtedy zupełnie nie przeszkadzało. Przeżywaliśmy największą przygodę naszego życia. Dzisiaj, 30 lat później codziennie wracam do tamtych wspomnień i nie są to złe wspomnienia.
OdpowiedzUsuń