Przyznam się szczerze, że z całej podróży zapamiętałam
wyjście z samolotu na lotnisku w Lagos, wtedy jeszcze stolicy Nigerii, a potem
w Kano. Po raz pierwszy poczułam zapach Afryki, to nieprawdopodobnie gorące
powietrze, wilgotne, pełne najrozmaitszych zapachów. Lagos nie na darmo
nazywane jest piekłem. Poza temperatura i wilgotnością, hałas, ścisk na
drogach, brzydota wokół, mnóstwo uzbrojonych w długą broń umundurowanych ludzi,
wszechobecne poczucie zagrożenia.
Opowieści o koszmarach Lagos towarzyszyły nam do końca
pobytu w Nigerii. Napadach, rabunkach, zabójstwach, kradzieżach, włamaniach -
nikt kto żyw nie wybierał się do Lagos, o ile nie musiał.
Wszelkie podróże z i do Nigerii zawsze były albo z
Kaduny, albo z Kano. Oba spore miasta w północnej części kraju leżącej na
płaskowyżu, z klimatem znacznie łagodniejszym niż na południu, suchym,
subsaharyjskim. Czasem w porze harmattanu - wiatru od pustyni, takiego
nigeryjskiego sirocco - było po prostu zimno.
Przeżyliśmy przystanek w Lagos, dzięki znajomym wyrwaliśmy się z piekła by odbyć przedostatni odcinek drogi do Kano. W Kano, już dość głęboko w środku kraju, miał na nas czekać Polak pracujący w BRH (Biuro Radcy Handlowego - dzisiaj słynne Wydziały Ekonomiczne).
W wyniku różnych problemów z samolotem, na lotnisko w Kano dotarliśmy późnym wieczorem. Może i lepiej, bo nie było widać, że to parę bud skleconych z blachy falistej, które zresztą zaraz zamykali na noc. Jedynym problemem było jednak to, że nikt na nas nie czekał. Chyba uznano, że już nie przylecimy, bo loty były odwoływane, panowało pełne zamieszanie.
Zrobiła się północ, my z tobołami, dzieckiem, w środku czarnego lądu, na niemal pustym lotnisku popadaliśmy powoli w coraz większą desperację. Wybór był prosty - schować się gdzieś w jakimś kącie i poczekać do rana, albo skorzystać z jakiegoś transportu i próbować odszukać adres, gdzie mieliśmy się zatrzymać na jedną noc przed wyjazdem do Zarii.
Tylko wsiąść z całym bagażem i dzieckiem do obcego samochodu i ruszyć w afrykańską noc, w nieznane? Umierając ze strachu jednak wybraliśmy drugą opcję. Kierowca samochodu, który nas zabrał trochę mówił po angielsku i zapewnił nas, że wie gdzie ma jechać. To była jedna z dłuższych podróży w moim życiu.
Dodam jeszcze, że wtedy po raz pierwszy poznaliśmy jakość nigeryjskich dróg. Zawsze się śmiałam, że jest miejsce na ziemi, gdzie są drogi gorsze niż w Polsce. Słynne 'pot holes' dziury o średnicy do pół metra nawet, były wszędzie. Tylko nigeryjscy kierowcy potrafili, jadąc z szybkością 120 km na godzinę omijać te pułapki.
Dotarliśmy dokądś, ale znalezienie naszego adresu nijak się nie udawało. Wreszcie kierowca stwierdził, że jest późno i zostawił nas z całym dobytkiem i dzieckiem, na rogu jakichś ulic. Gdzieś w oddali widać było kilka świateł domów. Zostawiwszy mnie jak wyżej - mój mąż ruszył w kierunku świateł w poszukiwaniu informacji. Daleko nie odszedł. Na drodze pojawił się biały człowiek. I był to Polak! Oczywiście wiedział, gdzie mamy trafić, to i trafiliśmy.
Noc upłynęła na długich Polaków rozmowach, by rankiem następnego dnia samochodem, bez żadnych przygód dotrzeć do Zarii.
Przeżyliśmy przystanek w Lagos, dzięki znajomym wyrwaliśmy się z piekła by odbyć przedostatni odcinek drogi do Kano. W Kano, już dość głęboko w środku kraju, miał na nas czekać Polak pracujący w BRH (Biuro Radcy Handlowego - dzisiaj słynne Wydziały Ekonomiczne).
W wyniku różnych problemów z samolotem, na lotnisko w Kano dotarliśmy późnym wieczorem. Może i lepiej, bo nie było widać, że to parę bud skleconych z blachy falistej, które zresztą zaraz zamykali na noc. Jedynym problemem było jednak to, że nikt na nas nie czekał. Chyba uznano, że już nie przylecimy, bo loty były odwoływane, panowało pełne zamieszanie.
Zrobiła się północ, my z tobołami, dzieckiem, w środku czarnego lądu, na niemal pustym lotnisku popadaliśmy powoli w coraz większą desperację. Wybór był prosty - schować się gdzieś w jakimś kącie i poczekać do rana, albo skorzystać z jakiegoś transportu i próbować odszukać adres, gdzie mieliśmy się zatrzymać na jedną noc przed wyjazdem do Zarii.
Tylko wsiąść z całym bagażem i dzieckiem do obcego samochodu i ruszyć w afrykańską noc, w nieznane? Umierając ze strachu jednak wybraliśmy drugą opcję. Kierowca samochodu, który nas zabrał trochę mówił po angielsku i zapewnił nas, że wie gdzie ma jechać. To była jedna z dłuższych podróży w moim życiu.
Dodam jeszcze, że wtedy po raz pierwszy poznaliśmy jakość nigeryjskich dróg. Zawsze się śmiałam, że jest miejsce na ziemi, gdzie są drogi gorsze niż w Polsce. Słynne 'pot holes' dziury o średnicy do pół metra nawet, były wszędzie. Tylko nigeryjscy kierowcy potrafili, jadąc z szybkością 120 km na godzinę omijać te pułapki.
Dotarliśmy dokądś, ale znalezienie naszego adresu nijak się nie udawało. Wreszcie kierowca stwierdził, że jest późno i zostawił nas z całym dobytkiem i dzieckiem, na rogu jakichś ulic. Gdzieś w oddali widać było kilka świateł domów. Zostawiwszy mnie jak wyżej - mój mąż ruszył w kierunku świateł w poszukiwaniu informacji. Daleko nie odszedł. Na drodze pojawił się biały człowiek. I był to Polak! Oczywiście wiedział, gdzie mamy trafić, to i trafiliśmy.
Noc upłynęła na długich Polaków rozmowach, by rankiem następnego dnia samochodem, bez żadnych przygód dotrzeć do Zarii.
Tak jak wspomniałam zamieszkaliśmy w Hotelu Kongo. Oczekując na dalszy bieg wydarzeń udaliśmy się na nasz pierwszy afrykański spacer po okolicy w pobliżu hotelu. Z oczywistych względów nasz mały chłopiec wzbudzał
ogromne zainteresowanie i już wkrótce towarzyszyła nam
grupka dzieci.
A okolica była całkiem.... afrykańska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz